***Clary***
Kiedy dumnym krokiem przechodzimy przez próg Pandemonium,
nie mogę oderwać wzroku od roztańczonych
różnorodnych par tańczących na parkiecie. Jak mogłam za pierwszym razem nie zauważyć,
że niektórzy z nich mają ciało pokryte pomarańczową łuską, zęby jak u pirani
czy… czekaj, czekaj… Czy to są rogi?!?!?! Już nic mnie chyba nie zdziwi…
- To jaki mamy dzisiejszy cel? Wybijamy wszystkie z
fioletowymi gałkami ocznymi czy może te,
które najgorzej tańczą?- stojący obok Sydney Alec, przewraca oczami na słowa
swojego Parabatai
- Ma być tu dzisiaj niejaki Nathan Adams Martell.- odpowiada
opanowanym głosem ciemnowłosy- Ma on
tajne informacje, dotyczące położenia nowej kryjówki Valentine’a.
Niektórzy sądzą nawet, że z nim współpracuje.
-Nocny Łowca?
- Niezupełnie. – Alec odpowiada na pytanie siostry- Ojciec pobrał się z Przyziemną, której
przodkowie wiedzieli o naszym świecie oraz odprawiali pewnego rodzaju rytułały
magiczne. Nie wiemy więc, czy Martell praktykuje czy też nie.
- Więc po prostu musimy się dowiedzieć, który to Nathan i go
przepytać?- głos Izzy rozlega się tuż obok mojego ucha- Łatwizna.
I kiedy już mamy się rozejść w tłumie zauważam James’a
idącego w naszą stronę. Na widok
promiennego uśmiechu, który posyła w moją stronę, Jace’ owi rzednie mina. Czy ktoś tu jest zazdrosny? Po
chwili wahania odwzajemniam uśmiech. W tym samym czasie chłopak podchodzi do
naszej grupki, witając się z każdym z nas z osobna.
Isabelle uśmiecha się do mnie przebiegle. Coś czuję, że ma
plan.
- Proponuję, żebyśmy poszukali Martell’a w parach. Alec
pójdzie ze mną.- kończy posyłając Sydney jadowite spojrzenie.
- W takim razie moją partnerką będzie Sydney.-wypowiadając
to, Jace uśmiecha się szeroko.
Pomimo tego, że słowa, które wypowiada ranią bardziej niż
ostre sztylety, które z łatwością przebiłyby moje złamane serce, nie zamierzam
się rozklejać.
- Zapomnij, blondasku.
Chłód w głosie Sydney wyrywa wszystkich z zamyślenia. To
pierwsze słowa, które wypowiedziała odkąd weszliśmy do klubu. I teraz rozumiem dlaczego wcześniej była
nieobecna. Podążam wzrokiem do miejsca,
w które się wpatruje i zauważam wysokiego, dobrze zbudowanego faceta. Na oko
może mieć jakieś 23 lat. Jego kasztanowe włosy z lekkością opadają na
przystojną twarz o łagodnych rysach. Granatowy t-shirt opina jego umięśniony
tors i ramiona. Ten gościu wygląda po prostu jak grecki Apollo.
Ku zaskoczeniu wszystkich Sydney z łatwością odpycha się od
ściany i z gracją przemieszcza się przez
tłum tańczących, prosto do baru, przy którym siedzi obserwowany przez nią
mężczyzna. Szalejący na parkiecie
faceci, oglądają się za nią, odprowadzając czarnowłosą wzrokiem.
Sydney siada na stołku barowym po prawej stronie
ciemnowłosego mężczyzny. Barman, który
swoją drogą też jest niczego sobie, odwraca się
w stronę dziewczyny z szelmowskim uśmiechem wymalowanym na twarzy i
przyjmuje jej zamówienie. Czarnowłosa pochyla się nad barem i szepcze mu coś na
ucho. Mężczyzna puszcza jej oczko, po
czym oddala się na zaplecze, żeby przygotować jej drinka.
*** Sydney***
- Ja zapłacę- odzywa się głos po mojej lewej stronie w
momencie, gdy barman przynosi zamówionego przeze mnie drinka.
Wszystko idzie dokładnie według planu…
Przybieram obojętny wyraz twarzy, po czym obracam się w
stronę chłopaka. Jego latynoska uroda wypełnia
każdy milimetr ciała mężczyzny. Każdy za wyjątkiem oczu. Jego chabrowe tęczówki wpatrują się we mnie z
zainteresowaniem.
- A kto powiedział, że Ci na to pozwolę?- odpowiadam kokieteryjnym głosem
Brunet śmieje się pod nosem , po czym wypija spory łyk
swojego burbonu.
- Cole.- przedstawia się Latynos, podając mi dłoń.
Fałsz w jego głosie wyczułabym na kilometr, choć inne
panienki nie zorientowałyby się nawet, gdyby te słowa zostały wypowiedziane tuż
obok ich uszu. Wyczuwanie kłamstw w naszym świecie to niezwykle przydatna umiejętność.
- Rose, a dokładniej Rosalie. – Niedomówienie zżera mnie od
środka, lecz bez mrugnięcia okiem ujmuję jego dłoń i ściskam ją lekko, lecz
zarazem stanowczo.
Odkąd byłam małą dziewczynką
wciskano mi do głowy różnego rodzaju kłamstw, fałszywe zasady i prawa. To
właśnie stąd bierze się moja nienawiść do wszelkiego rodzaju fałszerstw,
kłamstw czy niedomówień. Co nie znaczy, że ich nie stosuję. Choć staram się
ograniczyć ich użycie. Ale jak mus, to mus.
- To co robisz na co dzień? – pyta „ Cole”- Oczywiście, poza
łamaniem serc chłopaczków z collage’u.
Parskam śmiechem, a następnie pociągam łyk mojego Tequilla Sunrise. Smak alkoholu miesza się z metaliczną
nutą krwii. Krzywię się w duchu. No, ale
czego nie robi się dla dobrego kamuflażu.
- Kocham sztukę. –
przyznaję z przekąsem- Jeśli nie trzymam w rękach aparatu, prawdopodobnie mam
dłonie brudne od akryli lub palce zajęte grą na fortepianie.
- Czyli artystka. Nie spodziewałbym się tego po tobie.
- mówi, uśmiechając się pod nosem.
- Moja dziedzina to filologia hiszpańska.
Co prawda ojciec chciał mnie wysłać na prawo, bym spełnił jego marzenie o
prowadzeniu kancelarii adwokackiej wraz
z synem, ale po wielu kłótniach w końcu zrozumiał, że się nie ugnę i dał mi co
do kierunku wolną rękę. Niestety, nie co do uczelni. W ten sposób skończyłem na
Yale ( od aut.tak, wiem, że nie ma tam takiego kierunku).
- Yale. Robi wrażenie. – mówię z udawanym zachwytem. – To co
tutaj robisz? Bo nie wydaje mi się, że
odwiedzasz rodzinę. – dodaję wskazując podbródkiem na jego w połowie pełną
szklankę.
- Załatwiam niedokończone sprawy.- wzdycha - A tak na marginesie pochodzę w połowie z Madrytu, w połowie z zachodniej
Wirginii.
No, co ty nie powiesz,
panie Martell…
- Niech zgadnę: matka-hiszpanka, ojciec –amerykanin.
Brunet kiwa głową, uśmiechając się zalotnie. Kiedy z
głośników zaczynają lecieć pierwsze nuty „Don’t worry” Madcon’a, chłopak zwinnie
zeskakuje ze stołka.
- Zatańczysz? - pyta,
podając mi rękę, którą delikatnie ujmuję.
Po chwili mężczyzna prowadzi nas na środek parkietu, gdzie łączymy się z
tłumem roztańczonych par. Wyrzucam ręce do góry, kręcąc biodrami w rytm
piosenki. Krew dudni mi w uszach, a ja uśmiecham się szeroko. Endorfiny krążące
w moim ciele sprawiają, że czuję jak na nowo ożywam. Brunet powoli pochyla się w moją stronę, jego
oddech pieści moją szyję. Zamieram, lekko przymykając powieki. Malinowe usta muskają moje ucho, a cichy szept
łaskocze policzek.
- Mogę Cię pocałować?
Chłopak odsuwa się ode mnie, czekając na odpowiedź. Leniwie
otwieram powieki, wpatrując się w błękitne tęczówki szatyna.
- Nie tutaj- odszeptuję, pochylając się w jego stronę.
Chwytam silną dłoń latynosa, po czym wyprowadzam go z tłumu. Kiedy brniemy przez salę pełną ludzi, pod
ścianą zauważam Alec’a. W jego oczach dostrzegam zaniepokojenie. Uśmiecham się
lekko. Zaufaj mi, szepczę bezgłośnie.
Kiedy docieramy do schowka, „Cole” zamyka drzwi, po czym
opiera się o ścianę , uśmiechając się do mnie szelmowsko. Podchodzę do niego, jego twarz przybliża się do mojej,
nasze oddechy powoli łączą się w jedno. Palce bruneta delikatnie gładzą mój policzek,
jego usta leniwie łączą się z moimi. Nasze wargi lekko muskają się nawzajem,
pocałunek przybiera na sile. I
wtedy niebieskooki zamiera. Odrywam się
od niego, jednocześnie wpatrując się w jego zszokowane szafirowe tęczówki.
Chichoczę, patrząc na zamarłą twarz , kiedy zdaje sobie
sprawę z tego, że przyciskam serafickie ostrze do jego smukłej szyi.
- Powiedz mi, Cole, a może raczej Nathan – szepczę mężczyźnie
do ucha- gdzie, do diabła, ukrywa się Valentine?
Słysząc moje słowa na twarz chłopaka wypływa szatański
uśmieszek.
- A dlaczego miałbym to zrobić?
- Mam 3 argumenty: Po pierwsze, chcesz tego .
Powoli pochylam się w jego stronę. Delikatnie muskam wargami
jego usta. Nathan z sykiem wciąga powietrze. Uśmiecham się z zadowoleniem.
- Po drugie- nie cierpisz tego kolesia.
Ogniki rozbawienia pojawiają się w jego urzekających oczach.
Podoba mu się ta gra.
- A czemu tak myślisz?
- Kochanie – szepczę z udawaną troską – nikt go nie lubi.
- A ten trzeci
argument?
- Tak się składa, że przykładam Ci nóż do gardła. Z rozciętą
aortą i niedziałającą tchawicą pożyjesz może jakieś 3 minuty.
- Studiowałaś medycynę? – pyta z zainteresowaniem
- Na Oxfordzie. Zrobiłam magistrat w 2 lata.
- Imponujące. – przyznaje z uznaniem, jakby nie zdając sobie
sprawy z tego, że przyciskam mu nóż do gardła
- Wracając do rzeczy. Dogadamy się, czy nie? – widząc jak
otwiera usta, dodaję tylko – Nawet nie próbuj ściemniać.
- Nie zamierzam. – odpowiada z powagą. – Valentine jest w zimowej rezydencji Morgensternów na Alasce. To wszystko co wiem- dodaje po
chwili- A teraz, jeśli byłabyś tak miła,
odłóż ten nóż, bo chcę skończyć to, co zacząłem.
Zwinnie wsuwam broń z powrotem pod kurtkę. Widząc to, Nate
uśmiecha się szelmowsko, chwytając moją twarz w swoje silne dłonie. Chwilę
intensywnie wpatruje się w moje oczy , po czym łączy nasze usta w zachłannym
pocałunku. Oplata mnie ramionami w talii, jednocześnie lekko podnosząc mnie do
góry. Zaskoczona owijam swoje nogi wokół
jego bioder. Nasze pocałunki lekko
zwalniają. Jęczę w jego usta. Nate wyczuwając mój galopujący puls, całuje mnie
z jeszcze większą pasją. Z aprobatą delikatnie przygryzam jego dolną wargę. Nasze języki wirują, oplatają się, łącząc w
spójną całość. Wplatam palce w jego kasztanowe włosy, w momencie kiedy jego
usta odrywają się od moich, żeby zająć się moją szyją. Odchylam głowę, dając mu
do niej lepszy dostęp. Kiedy jego pocałunki docierają aż do obojczyka,
przyciągam jego twarz, by po raz kolejny złączyć nasze usta. Przez chwilę
całujemy się zachłannie, nasze języki wirują w równym tempie. W końcu jednak odrywamy się od siebie, dyszymy
próbując złapać choć trochę powietrza.
- Miło było Cię poznać – mówię, wciąż głośno dysząc
- Mnie też. To było naprawdę owocne spotkanie.- mówi Nate,
przyciągając mnie do siebie.
- Rosalie to nie jest twoje prawdziwe imię, prawda? –
szepcze mi do ucha
- Jest prawdziwe. To moje drugie imię.
-To jak naprawdę się nazywasz? – pyta brunet z
zaciekawieniem
- Sydney.
Nocny Łowca unosi brwi, ale widząc moją minę już nic nie
mówi. Zamiast tego pochyla się nade mną
i składa na moich ustach ciepły pocałunek, lekki niczym piórko.
- Chodź ze mną na kawę. – szepcze mi do ucha, kiedy wtulam
twarz w zagłębienie jego szyi
Zaskoczona jego propozycją odrywam się od niego, zerkając w chabrowe
oczy bruneta.
- Mam na myśli jutro. – wyjaśnia Nathan – Wracam do
Connecticut ( od aut.stan, w którym znajduje się uniwersytet Yale)pojutrze wieczorem. Lubię Cię. I nie chodzi mi tylko o
całowanie. Naprawdę dobrze mi się dzisiaj z tobą gadało. Nie chcę tego kończyć
w ten sposób. Więc, proszę, chodź ze mną jutro na kawę.
- Miałeś mnie w garści, już w momencie kiedy wypowiedziałeś słowo „ kawa”- mówię,
uśmiechając się leniwie.
Nate uśmiecha się promiennie. Muskam ustami jego wargi.
Odsuwam się od niego wyciągając portfel z kieszeni kurtki.
- Co robisz? – pyta brunet z konsternacją przyglądając się
moim czynnością.
- Mówiłam, że sama zapłacę za swojego drinka. – mówię,
podając mu siedem dolarów.
Niebieskooki parska śmiechem, po czym przyjmuje pieniądze, wiedząc, że nie dam mu spokoju
dopóki ich nie weźmie.
- Zadzwonię do Ciebie wieczorem.- mówi, po czym wychodzi ze
schowka zanim zdążę zareagować. Nie wiem, w jaki sposób ma zamiar zdobyć mój
numer, ale niech mu będzie.
Przechodzę przez próg pomieszczenia, po czym zamykam za sobą drzwi. W tłumie zauważam Alec’a i resztę, kłócących
się o coś. Kiedy jestem już wystarczająco blisko, by usłyszeć o czym mówią, o
mało nie wybucham śmiechem.
- I gdzie, do diabła, jest Sydney?- złość w głosie Isabelle,
wynika prawdopodobnie z tego, że nie
udało im się znaleźć Nathana. – Znalazła sobie faceta i przepadła? Czy ona w
ogóle próbowała dotrzeć do Martell’a!!!
- Rezydencja Morgensternów na Alasce. – rzucam, stając obok
Clary
Na dźwięk mojego głosu, cała piątka odwraca się zaskoczona.
- Co powiedziałaś? – pyta Alec, nie umiejąc ukryć
zaskoczenia
- Valentine jest w rezydencji Morgensternów na Alasce. –
powtarzam ze znudzeniem
- A skąd ty to możesz wiedzieć? – wściekły głos Iz przecina
powietrze
- Dzisiaj w całym klubie było 3 latynosów. Jeden bodajże
wciąż siedzi w boksie naprzeciwko wyjścia, drugiego spotkaliśmy wchodząc do klubu, właśnie wychodził. Trzeci siedział
przy barze. Wszyscy oprócz ostatniego, mieli ciemne brązowe oczy. Nathan nazywa się Adams Martell. Nadawanie
dwóch nazwisk to zwyczaj hiszpański.
Pierwsze nazwisko to nazwisko ojca, drugie to nazwisko matki. Adams to nazwisko
typowo angielskie, Martell za to jest nazwiskiem pochodzącym z Półwyspu Iberyjskiego. Tak więc, jego ojciec
to prawdopodobnie Anglik, a matka to Hiszpanka. Chłopak z baru ma jasne oczy,
co oznacza tylko i wyłącznie tyle, że jedno z jego rodziców nie ma korzeni
hiszpańskich, czy brazylijskich.
Kiedy kończę mówić wszyscy za wyjątkiem James’a są w mocno
zaskoczeni.
- Dobra, a jak namówiłaś go, żeby powiedział Ci, gdzie
ukrywa się Valentine? – drąży Isabelle – Obiecałaś mu seks? Po to potrzebny był
wam ten schowek?
- Isabelle! – syczy Alec z dezaprobatą
Widząc moją zszokowaną minę James wybucha głośnym śmiechem.
- Hiszpanie po prostu lecą na Sydney. – wyjaśnia brunet,
wciąż dławiąc się ze śmiechu – Kiedy byliśmy w Barcelonie założyliśmy o to, kto
poderwie więcej miejscowych.
- Pamiętam to. – mówię, wybuchając śmiechem – Pierwsza Hiszpanka,
którą próbowałeś poderwać była mężatką.
Zaraz po tym kiedy zaproponowałeś jej znalezienie jakiegoś ustronnego
miejsca, oblała Cię sherry jerez dulce
(od aut.popularne słodkie hiszpańskie wino). Twoja koszula wciąż się lepiła nawet po dwukrotnym wypraniu.- kończę, szeroko
uśmiechając się na to wspomnienie.
- James, zapominasz, że wszyscy faceci lecą na Sydney – burczy
obok Clary
- Co, na anioła, on tu robi?! – gniewny szept Iz wyrywa mnie
z zamyślenia.
Podnoszę głowę i zauważam
Nathana idącego w naszą stronę.
Z uśmiechem wymalowanym na twarzy podchodzi do mnie, podając
mi małe urządzenie, wielkości … telefonu??? Czekaj, czekaj… Przecież to mój telefon!
Skąd on go wziął?!?!?!
Wpatruję się w niego, z konsternacją mrużąc oczy.
- Pomyślałem, że może Ci się przydać dzisiaj wieczorem.-
mówi, a na moje usta mimowolnie wypływa leniwy uśmiech
I już ma zamiar odejść, kiedy odwraca się do mnie i rzucając
przez ramię.
- Aha, i Rose – mówi, posyłając mi szelmowski uśmiech –
Argument pierwszy w zupełności by wystarczył.
Miśki, KOMENTUJCIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!